Publicystyka

Zobacz wszystkie
Recenzja Teatr Muzyka

Opowieść stara jak świat

„Chodź, wszyscy wiemy, jak ta historia się kończy” – mawiał mój ojciec, gdy z uporem chciałam dokończyć oglądać film przed wyjściem na rodzinne, wielkanocne śniadanie. Fabuły rock opery „Jesus Christ Superstar” nie trzeba raczej nikomu opowiadać, wybór czasu na premierę też nie był przypadkowy. Od momentu oficjalnego powołania Opery Lubelskiej w sierpniu 2023 – czyli de facto zmiany nazwy z Teatru Muzycznego – widać ambitne podejście w doborze tytułów i realizacji misji popularyzacji „sztuk teatralno-muzycznych”. O ambicji może świadczyć także podjęcie się wystawienia spektaklu, który w polskich teatrach doczekał się dotychczas tylko 8 inscenizacji. Pierwsza, przygotowana w Teatrze Muzycznym w Gdyni w 1987 roku, z Markiem Piekarczykiem i Małgorzatą Ostrowską zyskała status kultowej. Lubelscy widzowie mogą pamiętać także goszczącą na Festiwalu Dźwięki Słów wersję z warszawskiego Teatru Rampa, choć prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalna pozostaje filmowa wersja w reżyserii Normana Jewisona.

„Jesus Christ Superstar”, jako przykład hybrydowego gatunku rock opery, to tytuł, który wymyka się prostym klasyfikacjom. Ponadto materiał wyjściowy jest wymagający w zasadzie dla wszystkich wykonawców – poczynając od rozbudowanej orkiestry, przez solistów, chór, aż po tancerzy. Żeby zmierzyć się z wysoko postawioną poprzeczką, Opera Lubelska zaangażowała specjalistów – za reżyserię odpowiada Tomasz Man, kierownikiem muzycznym jest Ruben Silva (na co dzień dyrektor Filharmonii Kaliskiej), a także przeprowadziła szerokie castingi. Na ostatniej prostej premierą wstrząsnęła niedyspozycja aktora typowanego do tytułowej roli. Pochodzący ze Śląska wokalista o zdecydowanym zacięciu rockowym, Tomasz Bulzak, nie miał okazji zaprezentować się lubelskiej publiczności – na scenie zastąpił go lublinianin, Marcin Zagrodnik. Na początek muszę się przyznać, że nie widziałam żadnej polskiej realizacji „Superstar”, znam natomiast liczne wersje angielskojęzyczne. Moje punkty odniesienia są więc odmienne od tego, z jakimi oczekiwaniami do spektaklu mogą podchodzić inni widzowie. Za najsilniejszy punkt, a właściwie całkiem pokaźny zbiór punktów, uważam połączone siły Orkiestry i Bandu Opery, prowadzone przez Rubena Silvę. Rock opera to specyficzny twór, który powinien przemawiać do miłośników obu tych gatunków – a nie jest łatwo w przekonujący sposób połączyć pozornie odległe światy. Dodatkowy poziom trudności to rock symfoniczny, z którego garściami czerpie „JSC” – dla wielu fanów rocka ta konwencja jest trudna do zaakceptowania przez swój wręcz przerysowany rozmach. W przypadku lubelskiego przedstawienia rockowy rozmach sprawdza się, wyznaczając rytm akcji i punktując kluczowe momenty akcji. Muzykom zdecydowanie udało się oddać całą energię, polot i różnorodność stylów zamkniętych w kompozycji Andrew Lloyda Webbera. Czasem aż dziwne, że widzowie nie podrywają się do żywiołowych, co ważne – dobrze nagłośnionych interpretacji, które w Sali Operowej robią piorunujące wrażenie, tworząc solidną ścianę dźwięku.

Chór to również połączenie stałego zespołu teatru i chóru młodzieżowego – wokalnie jest najwyższej próby, ale trochę gorzej wypada jako tło wydarzeń, przesuwając się skupioną masą po scenie, jak stado szpaków w murmuracji. Nawet tak pokaźna liczba osób rozmywa się na scenie CSK, i miałam wrażenie, że usiłowano sztucznie pokryć całą szerokość obrazu. Wszystkim wykonawcom – zarówno chóru, jak i solistom – należą się ukłony za bezbłędną dykcję gęstego tekstu, podawanego często w tempie zbliżonym bardziej do rapu, niż do opery. Po wykorzystanym w spektaklu przekładzie mistrza Wojciecha Młynarskiego i Piotra Szymanowskiego można było spodziewać się pięknej zabawy językiem, łączącej stylizacje na język Pisma i wyrażenia całkiem współczesne, i taką otrzymaliśmy.

Kreacje aktorskie solistów są zróżnicowane, może nie zawsze jednak spójne. Na pochwały zasługują Dariusz Machej w basowej (niemal wwiercające się w słuchacza niskie tony) partii Kajfasza oraz targany wątpliwościami Poncjusz Piłat w wykonaniu Patrycjusza Sokołowskiego. Dobre wrażenie robi bardzo solidna wokalnie Magdalena Łoś-Wojcieszek w roli Marii Magdaleny. Najlepiej z trójki głównych bohaterów poradziła sobie ze swoimi solowymi utworami, na przykład przejmującą balladą „Nie wiem, jak go kochać”. Szkoda, że w innych scenach jest miotana po scenie bez celu, dołączając do przerysowanego tłumu. Nieco gorzej według mnie wypadły dwie centralne postacie – Jezusa i Judasza. W oryginalnej wersji obie partie wymagają szerokiej skali głosu. Na przykład Chrystus „powinien” operować skalą od barytonu aż po falset, ze słynną nutą G5 w utworze „Gethsemane” (w Internecie można znaleźć nawet nagrania porównawcze „kto zaśpiewał to lepiej”). W przypadku lubelskich wykonawców miałam wrażenie, że solowe partie zostały dopasowane do możliwości wokalistów – jest więc poprawnie, ale dla mnie nie porywająco. Interpretacji Marcina Zagrodnika zdecydowanie bliżej jest do Marka Piekarczyka, z jego rockową ekspresją, niż do wokalistów stricte operowych. Po stronie słabości lubelskiej produkcji postawiłabym scenografię i kostiumy. Osobiście, nie przekonują mnie zunifikowane, a nawet dość bezpłciowe szarości strojów tancerzy i chóru. Niestety, główne postaci zostały potraktowane szablonowo – wiadomo, że Judasz został ubrany na żółto, Jezus jest w czystej bieli, a Maria Magdalena z nierządnicy w różowej peruce przeistoczy się w pokutnicę w oversizowym, asymetrycznym worku. Nie rozczarowuje jedynie Herod, niezawodny vis comica spektaklu, w wielkim, pstrokatym płaszczu, otoczony wianuszkiem – ciekawy chwyt à rebours – tancerzy rodem z Cabaretu. Główny element scenografii przez znaczną część spektaklu stanowi ogromny, zajmujący całą szerokość sceny, ekran. Pojawiają się na nim różne obrazki – zdjęcia, napisy imitujące graffiti wraz z #hasztagami, efektowne wizualizacje. Wszystko razem wydawało mi się jednak niespójne, jakby przypadkowe, a czasem wręcz zapożyczone. Nagrania „live” z kamery, które towarzyszą scenom Piłata wydają mi się „podkradzione” z amerykańskiej produkcji „JSC”. Z kolei nocna panorama Los Angeles towarzysząca otwarciu drugiego aktu mnie wręcz rozbawiła (rozumiem, że tam są kopuły, ale to nie jest świątynia). Niezrozumiałe, a nawet graniczące z niepotrzebnym, było wykorzystanie grafiki przypominającej mur oddzielający Izrael od Strefy Gazy, wraz z drutem kolczastym, jako tło do sceny pojmania Jezusa. Realizatorzy mogli przemyśleć ten dobór lepiej, zwłaszcza w kontekście tego, co w czasie wystawiania spektaklu ma miejsce na Bliskim Wschodzie. Z drugiej strony – trzeba przyznać, że w pełni wykorzystano możliwości techniczne Sali Operowej, korzystając z zapadni, na których pojawiały się kolejno pałac Piłata czy pałac Heroda.

Patrząc na całość lubelskiego „Jesus Christ Superstar” z innej strony – wymienione mankamenty to subiektywne spostrzeżenia. Dla widzów, którzy nie mają porównania do innych produkcji, nie będą miały większego znaczenia w ogólnym odbiorze. Część odbiorców może nie uznać tematyki za odpowiednią do lekkiego musicalu. A część po prostu wybierze się na kultowy tytuł i widowisko, by dobrze się bawić do porywającego, orkiestrowego rocka i do słów energetycznej pieśni: „Jezu, kocha Ciebie serce moje czyste; dotknij mnie, pocałuj mnie; Jezu Jezu Chryste”. Operze Lubelskiej należy życzyć, by z każdego podejścia do wielkich tytułów wyciągała kolejne lekcje, które pozwolą tej scenie rozwijać się, dosięgając wysokich ambicji.

Zobacz także:

Jestem fantastyczna
Marta Zgierska
Lubelska premiera: „Przysięga Ireny”
Barbara Sawicka