Publicystyka
Zobacz wszystkieCCCP
W 1990 roku już za piątym razem zdałem egzaminy na wymarzone studia. Postanowiłem ten wyczyn uczcić czynem. Wymyśliłem, że wyprawa na Kamczatkę będzie adekwatna do mojego sukcesu.
Żeby nie było nudy, zainspirowałem do wycieczki jeszcze dwóch kompanów. Z Warszawy polecieliśmy do Moskwy i już na wstępie sowiecki wopista nie uwierzył w przyjaźń polsko-sowiecką i chciał nas zawrócić do kraju. Tylko dlatego, że miał zepsuty telefon i nie udało mu się potwierdzić lub zanegować naszego zaproszenia, odpuścił. Za łapówkę w postaci pół wiaderka środków do rewaloryzacji urody udało nam się kupić bilety do Irkucka. Tym samym uniknęliśmy trzydniowego pobytu na lotnisku, które przypominało zaniedbany chlewik, śmierdzący jajami na twardo. W samolocie (za 4 dolary – 5000 km w linii prostej) lecieliśmy na dostawianych krzesełkach. W Omsku międzylądowanie. Jako, że byliśmy obcym, wrogim elementem, CCCP postanowiło izolować nas od aborygenów. Specjalny autobus przyjechał po nas trzech i jednego Mongoła, który zawiózł nas do izolowanej poczekalni na lotnisku. Kilkugodzinny lot nad Syberią bez śladów ludzkiej aktywności robił wrażenie. W Irkuck bagażowy postanowił odchudzić mi plecak i na rympał na płycie lotniska zajumał mi z niego atrakcyjny towar, który miał nam służyć jako waluta na dalszą podróż. Milicja poinformowana o oficjalnym złodziejstwie autorytarnie stwierdziła, że to niemożliwe, że jeśli nas okradli, to na pewno w Moskwie. W Irkucku ruch uliczny przypominał zawody w polowaniu na pieszego. Nad Bajkał pojechaliśmy taksówką. 80 km za gazetę z gołymi babami i turecki sweterek. W hotelu, w którym prawie nikt nie mieszkał, nie dało się wynająć pokoju. Dopiero półgodzinna negocjacja i sowity bakszysz doprowadziły do wydania kluczy. W restauracji udało nam się kupić butelkę wódki, ale drugiej już nie. Po dłuższym naporze kelnerka uległa i zaproponowała, że może nam odstąpić pół butelki własnego koniaku, który sobie przyniosła do roboty. Jako że zbyt szybko na każdym kroku trzeba było wyskakiwać z towaru, postanowiliśmy odpuścić docelową Kamczatkę i zawracać. Polecieliśmy do Ałma Aty. W taksówce z lotniska do hotelu zostawiliśmy bagaż podręczny, w którym zgromadziliśmy wszystkie cenne rzeczy. Taksówkarz potraktował to jako dar od losu. Z Ałma Aty kupiliśmy bilety kolejowe do Taszkientu, co by przez szyby oglądać krajobrazy. Po wejściu do pociągu bardzo tego pożałowaliśmy. Wagon był pozbawiony ścian działowych, ale za to miał zaspawane, nieotwieralne okna. Pasażerowie podczas spożywania suszonych ryb i jaj, zdjęli obuwie i z udziałem śmierdzących skarpet wygenerowali tak gęsty fetor, że pociąg wypluł nas na peron. Polecieliśmy samolotem do Soczi. Podczas międzylądowania nad Morzem Kaspijskim bardzo ważny wojskowy w bardzo śmiesznej czapce mało nas nie zastrzelił, bo było nam bardzo wesoło, a powinno być tak jak pozostałym – bardzo smutno…
To tylko niewielki wyimek przygód w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, które udało nam się przeżyć. Chwilę później, dosłownie kilka miesięcy, to niewydarzenie się rozpadło i poszczególne republiki z większym lub mniejszym skutkiem wyzwoliły się z sowieckiego miru.
Aż tu nagle, po 35 latach na Alaskę przybywają ruskie bestie na rozmowy o nowym porządku świata. Jedna z nich pojawiła się w sweterku z nachalnym napisem na brzuchu – CCCP. Tym samym chyba wyraziła apetyt na powrót śmiesznego imperium, dawno już skompromitowanego z każdej możliwej strony. Co gorsza, ten niewydarzony prymityw ma apetyt na resztę świata.