Publicystyka
Zobacz wszystkieCo powie(działby) tata? O Andrzeju Moliku pisze Ewa Molik

W lutym, gdy Państwo czytacie te słowa, mija 10 lat od śmierci Andrzeja Molika – mojego Ojca Redaktora. Jak zmieniła się lubelska kultura przez ten czas? Co powiedziałby o tym, co dzieje się na co dzień i o największych wydarzeniach? Wielokrotnie się nad tym zastanawiam, zwłaszcza w chwilach, gdy słyszę „jak bardzo brakuje Andrzeja / jego krytyki / jego opinii / oceny”.
Właśnie – krytyka kulturalna, a szerzej: dziennikarstwo kulturalne w Lublinie w tym czasie ogromnie ucierpiało. Kolejno odeszło kilku kolegów Ojca, z którymi pracował i dyskutował: Andrzej Z. Kowalczyk, Tymoteusz Iskrzak czy Franciszek Piątkowski. Drastycznej zmianie uległ cały rynek medialny w Lublinie: wpływy polityczne, sposób odbierania informacji sprawiły, że działy kulturalne gazet, a nawet same gazety, de facto przestały istnieć. Czasem myślę, że Ojciec przewraca się w grobie, widząc to, co dzieje się z „jego” Kurierem.
„On po prostu nie przystawał do współczesnego świata, pełnego krzykliwości, agresji i skrótów” – napisał w pożegnaniu ówczesny redaktor naczelny ZOOMa, Miłosz Zieliński. Jeżeli nie przystawał wówczas, jak czułby się dziś, gdy wszystko jeszcze bardziej przyspieszyło, a wspomniane zjawiska tylko nabrały na intensywności. Język internetu i mediów społecznościowych, odchodzący od zasad, gramatyki i stylu dla Ojca, posiadacza stylu barokowego, piszącego zdaniami wielokrotnie złożonymi, ale równie przemyślanymi, byłby codzienną bolączką. Brak miejsca, a może nawet bardziej brak czasu (i ochoty) na analizę, skupienie się i przeżywanie wydarzeń wprawiałyby go w melancholię. Nowomowa i okrągłe, acz puste hasła – to by go obecnie drażniło. Pewnie przytoczyłby ponownie cytat z ks. Kamińskiego, swojego profesora logiki i ogólnej metodologi nauk: — Motoryczne cechy mojej introspekcji predestynują mnie do wyrażenia sądu w casusach natury merytorycznej — czyli zdania pozbawionego sensu, mimo że sprawiającego pozory mądrości. Przy czym zauważał rosnącą władzę internetu: już w 2011 roku napisał felieton pod tytułem „Mindwarelogia, czyli zjawisko klikalności” (!).
Lubelskie „środowisko”, w którym się obracał i które tworzył, spierające się o walory artystyczne lub ich brak, także się rozmyło (To se ne vrati!). Dzisiaj przekrzykujemy się w komentarzach, nie słuchając rozmówcy i jego racji. Molik słuchał. Nawet, jeżeli się nie zgadzał, to słuchał. Słynne w domu było jego — jak skrytykować, ale nie przywalić. Starał się być „wszędzie”, nawet, jeżeli to nie było fizycznie możliwe. Za punkt honoru stawiał sobie, by pisać tylko o tych wydarzeniach, które widział. Od tego czasu wydarzeń, nowych miejsc na mapie tylko przybyło. Powtórzyłby więc — Wygląda na to, że wszyscy my, intensywni uczestnicy wydarzeń kulturalnych zaczynamy dostawać zadyszki. Problem największy to ich nakładanie się w czasie i przestrzeni […] Mogę podpisać się pod słowami, iż i mnie smuci, że (…) tego nie widziałem, tam nie byłem, to mi bezpowrotnie uciekło i przepadło. — Nie widział i nie był, na przykład, w Centrum Spotkania Kultur – budowa zakończyła się pół roku po jego śmierci. Wnikliwie obserwował realizację według projektu Bolesława Stelmacha i przepychanki z nią związane. Czy pamiętamy dziś, przyzwyczajeni do białej fasady lub spacerując po tarasach, że — Nie mamy w Lublinie zbyt wielu fascynujących zabytków kultury przemysłowej XIX w., ale z pamiątką XX stulecia i to z jego lat aż 70., nikt nie może się z nami ścigać. Tzw. Teatr w Budowie to perła na miarę 13 cudu świata.
Dzisiaj z radością obserwowałby w takim razie adaptację byłych przestrzeni Lubelskich Zakładów Tytoniowych na wszechstronne centrum, tworzone zgodnie z zachodnimi wzorcami, które podpatrywał w Madrycie czy Amsterdamie. A skoro mówimy o architekturze – zapłakałby nad zniszczeniem w pożarze paryskiej Notre Dame, o której pisał — […] jej gotyk poraża. Dlaczego jest opoką, wokół której dopiero rozchodzi się wianuszek sławy katedr innych — by następnie obserwować jej triumfalne odrodzenie z popiołów.
Pękałby z dumy na wieść, że Muzeum na Zamku zyskało status Narodowego. Na pewno obejrzałby wnikliwie wystawę ukochanego Picassa, ale z mniejszym entuzjazmem przyglądałby się szałowi otaczającemu wystawę Tamary Łempickiej. Wciąż grzmiałby na temat ogrodzonego skweru przy ul. Świętoduskiej, nad którym — wisi zadziwiający, jak na miasto starające się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, lubelski znak firmowy pod nazwą: Bylejakość i Beznadzieja. Płakać się chce, patrząc na łyse połacie skweru pomiędzy Świętoduską a Lubartowską.
W lutym 2015 roku bardzo kibicował filmowi „Ida” w oscarowym konkursie. Tego samego dnia, gdy w Hollywood odbywała się ceremonia, na trochę mniejszej, w Lublinie, miał otrzymać przyznaną mu statuetkę Angelusa Lubelskiego. O tej nagrodzie wiedział wcześniej i zapowiadał przyjaciołom — dostanę swojego Oscara. — Nie doczekał ani jednej, ani drugiej nagrody. Byłby wzruszony (bo łatwo się wzruszał) wygraną polskiego filmu – w końcu, jako krytyk i juror AICT i FIPRESCI, sam przyznawał nagrody na najważniejszych europejskich festiwalach filmowych. Po prostu cieszyły go wszelkie polskie sukcesy. W sporcie podziwiałby sukcesy Igi Świątek, Roberta Lewandowskiego w ukochanej Barcelonie, a po zdobytym przez siatkarzy po latach medalu na Igrzyskach popłakałby się z radości. Z pewnością byłby pod wrażeniem „Snu o mieście”, połączenia różnych sztuk, inspiracji i środowisk. Ubolewałby nad losem Lublin Jazz Festiwalu i pewnie powiedziałby, że zabrakło niestrudzonej Basi Luszawskiej. Zwróciłby uwagę na docenianą, choć wcale niełatwą, prozę biograficzną Moniki Śliwińskiej i raczej nie uchroniłaby się od jego uścisków w momencie nominacji do nagrody Nike. O kilku postaciach z lubelskiego światka teatralnego z lubością powtórzyłby za Hellerem — I rzekł Zeus do Narcyza: Nie spuszczaj z siebie oka. — Także w kontekście przemiany Teatru Muzycznego w Operę Lubelską.
Od początku śledził starania Lublina w konkursie o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. — Jestem zauroczony, można rzec, zachłyśnięty tym, że przy okazji starań o ESK 2016 nastąpiła w moim mieście istna explozja nowych festiwali. — Ale zauważał jednocześnie: — Podlegam, niestety, i takiemu wrażeniu, że w tej generowanej najlepszymi intencjami euforii na poboczne ścieżki, oznaczające również brak świeżych zastrzyków finansowych, trafiły stare, ale wciąż, przy tych utrudnieniach nowego huku, jare festiwale, na których zdążyłem zjeść zęby. […] Niezauważanie wartości trwałych, marginalizowanie ich, jest kalectwem mentalnym. — Tak mówił o Festiwalu Muzyki i Tradycji Klezmerskiej, który niestety całkiem zniknął z mapy, czy o Międzynarodowych Spotkaniach Folklorystycznych, najdłużej istniejącym lubelskim festiwalu, który, szczęśliwie, wciąż istnieje. Przejścia do drugiego etapu konkursu nie przyjmował jednak bezkrytycznie: — Po prawdziwej erupcji entuzjazmu towarzyszącej przebrnięciu […] do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016, deklaratywny i maniakalny fan miasteczka nad Bystrzycą powinien pławić się w szczęściu, podskakiwać z radości i układać hymny pochwalne (są inne?) na temat wyższości świąt lubelskich. […] w gęstym barszczu hurraoptymizmu poczyna jednak łowić ingrediencje, które budzą jego niepokój, popada równocześnie w zadumę. — Czy dziś zastanawiałby się nad dalszymi losami kultury miasta już z tytułem? Nie wątpię.