Publicystyka
Zobacz wszystkieSłowo się rzekło
W filmie Agnieszki Holland o Franzu Kafce żebrak prosi o koronę. Kafka odpowiada, że ma dwie – możesz mi wydać? Żebrak bierze dwukoronówkę i odchodzi, a Kafka zostaje na ulicy, krzycząc o odpowiedzialności za słowa. Krzyczy bo wierzy, że słowa mają moc. Tymczasem świat odpowiada mu jak ten żebrak: bierz kasę i szybko spier…aj.
Kilka lat temu nazwałem pewnego dyrektora, który zniszczył moją pracę powstającą w zarządzanej przez niego placówce: barbarzyńcą, szkodnikiem i ignorantem. Barbarzyńca, szkodnik i ignorant podał mnie do sądu, bo prawdopodobnie inaczej oceniał swoje kompetencje. Na każdej rozprawie kłamał i zmyślał ciągle nowe powody swojego działania, które były kompletnie odklejone od rzeczywistości. Po dwóch latach procesu sąd przyznał mi rację. Słowa, których użyłem, owszem, były obraźliwe, ale miałem do nich prawo, chroniąc interes publiczny kosztem dobrego imienia barbarzyńcy, szkodnika i ignoranta. W podobnym czasie pisarz Jakub Żulczyk nazwał urzędującego prezydenta debilem. Został oskarżony o znieważenie państwowego urzędnika. Sąd go uniewinnił, uznając, że jego wpis mieścił się w granicach dopuszczalnej krytyki politycznej, a wolność słowa w debacie publicznej ma pierwszeństwo. Co więcej, to wydarzenie zainspirowało go do napisania książki pt. „Kandydat”, w której fikcyjne postaci są bliźniaczo podobne do tych z naszej przaśnej rzeczywistości. Okrutnie drze z nich łacha, obnażając ich fałszywe oblicza, pokazuje manipulację i zakłamanie w najwyższych organach sprawujących władzę.
Pewnie w innej szerokości geograficznej wylądowałby w łagrze poddany długotrwałemu procesowi resocjalizacji. Gdyby nie nasze wywalczone, wypracowane standardy wolności słowa, jego żywot i kariera mogłyby przybrać zgoła inny obrót.
Wydawałoby się, że po prezydencie, którego tak zgrabnie nazwał i opisał pod zakamuflowaną fikcyjną postacią, nie może być już gorzej. Okazuje się, że może.
Wydaje się, że odpowiedzialność za wypowiadane słowa już w ogóle nie istnieje. Można pier…ić (etymologicznie – pleść, bajać, pierdzieć) duby smalone i to na najwyższym stanowisku państwowym. W 1983 r. „Hustler” opublikował satyryczną reklamę, sugerując, że religijny teleewangelista Jerry Falwell odbył pierwszy stosunek seksualny… z własną matką w wychodku i do tego po pijaku. Było to oczywiście żartem, ale Falwel pozwał właściciela gazety, Larego Flynta za: zniesławienie, świadome wywołanie cierpienia emocjonalnego i naruszenie jego dobrego wizerunku. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego USA, który orzekł jednomyślnie, że parodia, nawet brutalna i obraźliwa, jest chroniona przez Pierwszą Poprawkę. To był precedens, a Flynt stał się symbolem walki o pełną swobodę satyry politycznej.
Czasy się zmieniają. Wszystko wskazuje na to, że w USA wolność słowa przysługuje już tylko prezydentowi, z której korzysta do woli i to co powiedział wczoraj, nie musi mieć żadnego związku z tym, co powie jutro, a jego krytycy muszą się liczyć z zasobnością swojej kiesy i umiejętnościami jego prawników.
P.S. Swoją drogą ciekawy jestem, jak długo jeszcze Brązowy Grzesio będzie korzystał na forum publicznym z przywilejów obowiązujących tylko w Hyde Parku.